poniedziałek, 27 czerwca 2022

"Top Gun: Maverick". Z miłości do kina

Połowa roku za chwilę będzie za nami, a "Top Gun: Maverick" - po "Batmanie" i "Wikingu", będzie moim trzecim ulubionym filmem 2022 r., do którego z pewnością będę wracać. Najnowszy film z Tomem Cruisem można by krótko podsumować - to fenomenalny i solidny blockbuster, a ja nie nie sądziłam, że przypadnie mi do gustu, bo nie czekałam zbytnio na dalsze losy Mavericka. Machina promocyjna ruszyła pod koniec 2019 r. i podobnie jak z Jamesem Bondem, "Top Gun: Maverick" padł ofiarą pandemii. Data premiery ulegała ciągłej zmianie, a zwiastuny towarzyszyły nam przec całe dwa lata. Można się było zmęczyć. Jednak dzięki determinacji Toma Cruise'a, film nie trafił na żadne platformy streamingowe, producenci woleli odkładać premierę, aby film mógł być wyświetlany wyłącznie na dużym ekranie. Ryzykowny manewr, ale się sprawdził, ja doceniam. Przyznaję szczerze - zachwycam się tą produkcją i uważam, że to świetne widowisko. Powodów jest wiele więc nie zamknę swojej opini w jednym akapicie, nie wypada: It's Maverick!


Po ponad trzydziestu latach, twórcy pierwszej części czyli producent Jerry Bruckheimer, Tom Cruise i wytwórcia Paramount Pictures uznali, że czas przyjrzeć się dalszym losom upartego Mavericka. Moda na sequel dotknęła więc i tą kultową produkcję z lat 80-tych. Naturalnie, nie każdemu się to spodobało, sporo było głosów sceptycznych, w końcu sequele, to prawie zawsze fatalny pomysł i szkoda dla oryginalnych filmów. Twórcy uznali, że wezwanie Pete "Mavericka" Mitchella (Tom Cruise) do swej Alma mater czyli legandarnej szkoły lotnictwa Top Gun, to idealny pomysł na fabułę - tak więc popcorn w ręce, wracamy do kokpitu - odliczanie rozpoczęte "kontrola lotu do majora Toma".

Schemat drugiej części Top Gun jest zbliżony do części pierwszej. Ten film cytuje jedynkę w wyważony i nienachalny sposób. Już otwierająca scena z Tomem Cruisem pędzącym na  motocyklu o zachodzie słońca, w tle nieśmiertelny utwór Danger Zone, to jak cofnięcie się w czasie. Maverick niewiele się zmienił, to cały czas buntownik, ryzykujący, nieznający limitów, w końcu "najszybszy człowiek na świecie" jest nie do zatrzymania. Z tą różnicą, że czasy się zmieniają, a praca Mavericka czyli testowanie samolotów wkrótce straci na znaczeniu, człowieka zastąpią drony i sztuczna inteligencja. Zdolności Mavericka zostaną wykorzystane w innym miejscu, dostaje ofertę szkolenia najzdolnieszych młodych lotników ze szkoły Top Gun. Pomysł nie przypadł mu do gustu, gównie ze względu na wspomnienia z przeszłości i obecność młodego, ambitnego "Roostera" (charyzmatyczny Miles Teller), syna tragicznie zmarłego przyjaciela Mavericka, "Goose'a". Mimo wewnętrznych rozterek, Pete podejmuje rolę nauczyciela, gdyż wie że w ten sposób może ocalić czyjeś życie, w końcu jego zdolności mają przygotować młodziaków na misję niemożliwą, a dokładnie zniszczenie broni na teryrotium tajemniczego wroga. 

Zimna wojna dawno za nami, a wróg jest zwyczajnie "wrogiem", to już nie sowieci, nie będą to też Chińczycy, twórcy postanowili nie budować napięcia wokół tego aspektu. Ten grupowy antagonista - państwo czy organizacja, trudno określić - gdzieś tam sobie jest. Niebezpieczna broń jest ukryta głęboko w górach, a misją niemożliwą jest ową broń zniszczyć. Przeciwnik lata czarnymi samolotami i posługuje się językiem migowym. Brak oczywistości w tym aspekcie jednak aż tak nie uwiera, bo to stary patent kina przygodowego, który ma skupiać się na akcji, relacji bohaterów, ich rozterkom i wyścigom w przestworzach. Scenariuszowo takie rozwiązanie sprawy jest naiwne, jednak to przecież typowy blockbuster, tutaj nie ma miejsca na tłumaczenie świata - wyłącz myślenie i baw się dobrze. I to się doskonale sprawdza, jednak zawsze znajdą się "progresywne" platformy, które będą męczyć nas "kontrowersjami" w stylu kto wrogiem powinien być. Ostatnie czego potrzebujemy, po dwóch latach dziennikarskiego mędrkowania w mediach, to dalsze pouczanie "jak właściwie myśleć". Media już wykreowały "problem", przecież gloryfikowanie przestarzałych wartości i konsekwentne prowadzenie historii na wzór pierwszej części z 1986 r., stanowi ogromny zgrzyt dla współczesnego dziennikarstwa miłującego kulturowy marksizm.



"Top Gun: Maverick" nie wpisuje się w dzisiejsze standardy filmowe. Mówi się, ze to blockbuster robiony na modłę starego kina przygodowego, a Tom Cruise to ostatni wielki gwiazdor systemu gwiazd Hollywood, którego obecność w filmie ma przyciągać widzów. Chociaż znajomość pierwszego "Top Gun" z 1986 r. nie jest konieczna, to jednak kontynuacja stanowi oczywistą ciągłość z pierwszą częścią, wiernie salutując wartościom przedstawionym w oryginalnej produkcji z lat 80.-tych. Nie ma tutaj miejsca na politykę, wojenki, niszczenie legendy. Gdyby twórcy "Mavericka" ulegli modzie na niszczenie wartości i jakości legendarnych filmów sprzed lat, poprzez podważanie rdzenia filmu, co jest główną ideologią wytwórni Disney'a, zwłaszcza widoczne w przypadku "Gwiezdnych wojen", poprzez techniki przepisywania historii "na nowo", aby wątki wpisywały się w standardy i wszechobecną poprawnie polityczną narrację, to Maverick byłby pewnie zapijaczonym bezdomnym, którego zniszczyła frustrująca służba, w przepełnionej toksyczną męskością amerykańskiej marynarce wojennej. Zupełnie jak Luke Skywalker z "Ostatniego Jedi", który skończył jako dziwak, negujący cały dorobek nauki Jedi, bo... właściwie niewiadomo dlaczego, a mi zabrakło ciepliwości na obejrzenie do końca tej żenującej farsy.

Jeśli więc "Top Gun: Maverick" nie romansuje z poprawnością polityczną, aby podlizać się Tik Tokowym młodziakom, to czym może zaimponować? Ideą filmów blockbusterowych była przede wszystkim rozrywka, to był rodzaj ucieczki od trosk i ciężkich tematów tego świata więc "Top Gun: Maverick" spełnia te kryteria celująco i dostarcza czegoś więcej o czym nie powinniśmy zapominać. Prezentuje wartości jak patriotyzm, rywalizacja, pasja, oddanie się misji, braterstwo i poświęcenie dla wyższych wartości, poza orbitą egoizmu. Tak, prezentuje męski świat, ale go nie potępia, z przumrużeniem oka przedstawia sztywne zasady i kodeksy marynarki wojennej, jednak nie po to, aby mieć powód do walki z hierarchią, bo scenariusz jest konsekwentny i nie zapomina dokąd zmierza historia. Kobiety nie są na siłę eksponowane, aby dodawać im ponad ludzkich umiejętności. Jennifer Connelly jako Penny daje wsparcie i zrozumienie, gdy szalony Maverick potrzebuje spokoju i opanowania, co najważniejsze jednak, to nie niańczy go, ma swoje oczekiwania i wyznacza granice. I w to można uwierzyć! Podobnie postać Phoenix (Monica Barbaro), która jest trenowana wśród młodych kadetów, jednak nikt nie komentuje jej obecności, ona sama nie robi z siebie ofiary w męskim świecie, po prostu jest i nie trzeba z jej obecności robić polityki.

Przy takich produkcjach warto też przyjrzeć się technicznym osiągnięciom i pracy zza kulis, a to jest prawdzia wisienka na torcie w przypadku "Top Gun". Zaangażowanie aktorów w treningi i szkolenie z lotnictwa dodaje autentyczności. Chociaż żaden z aktorów nie latał oryginalnymi F18, gdyż twórcy nie dostali zgody od Amerykańskiej marynarki wojennej, jednak mogli oni doświadczyć uczucia ograniczonej przestrzeni, spędzając długie godziny w wąskim kokpicie. Tylko sceny z kokpitów, z aktorami mają wygenerowane komputerowo obrazy, wszystkie ujęcia z latającymi samolotami, to prawdziwe maszyny szybujące po niebie, dzięki czemu film może się poszczycić tzw. practical effects czyli realizmem efektów wizualnych. "Top Gun", to list miłosny dla kina przygodowego, robiony przez filmowych rzemieślników, miłującym X muzę. Reżyser Joseph Kosinski to wielki fan produkcji na miarę kina Spielberga. I w końcu Tom Cruise, gwiazdor już przyzwyczaił publikę, że prezentuje zupełnie inny wymiar aktorstwa. To bezdyskusyjnie jego film - produkuje, decyduje o obsadzie, szkoli młodsze pokolenie i gra główną rolę. Wokół postaci Mavericka wszystko się kręci więc Cruise mógłby pospacerować po planie, zainkasować miliony i cieszyć się chwałą. Jednak od początku kariery Cruise jest uzależniony od adrenaliny i każdy jego projekt to połączenie ryzyka, kaskaderskich wyczynów i wielkiego oddania sztuce filmowej. Aktor poświęcił projektowi całe swoje serce, ryzykując zdrowie (po raz kolejny), bo Cruise wierzy, że kino to ucieczka i z nostalgią patrzy na wielkie filmowe dzieła sprzed lat. Chcąc je przywrócić, udowadnia, że nie zgadza się na pewne standardy, które zatruły Hollywood.



Jakie jest współczesne Hollywood, chyba każdy mniej lub bardziej obeznany z kulturą widzi. Przekazy podprogowe, propaganda, przepisywanie historii na nowo, jednym słowem kłamstwa i do tego nieustanne politykowanie przy legendarnych filmach. Sequele i prequele to bardzo ryzykowna gra, a bez dobrej historii niszczy jakość serii, do tego złośliwa taktyka braku szacunku do oryginału, w tym przede wszystkim do fanów. Jednak "Top Gun: Maverick" niczym feniks z popiołow, otrzepuje się z kurzu by w glorii i chwale pokazać środkowy palec politykującym wytwórniom. Obstawiano, że film pogrzebie karierę Toma Cruise'a, okaże się klapą, koszmarem, nocną marą, a jednak stało się coś zupełnie przeciwnego, wręcz fenomenalnego - "Top Gun: Maverick" zbiera świetne recenzje, pięciominutową owację na stojąco w Cannes, nowych fanów, miano kultowego i zapewne, w niedalekiej przyszłości deszcz nominacji i nagród. Powiedzieć, że to jak w starym dobrym stylu Hollywoodzki happy end, to nie powiedzieć nic. "Top Gun: Maverick" to fenomen postpandemicznego świata!


*Kiedy kończyłam pisać ten esej, film nie przekroczył jeszcze miliarda dolarów zysków, a "jedynie" 900 milionów. Po czterech tygodniach od premiery nadal jest w kinach, choć nie będzie wyświetlany ani w Chinach ani w Rosji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz