Pięć filmów i piętnaście lat później Daniel Craig żegna się z rolą agenta jej królewskiej mości. Po miesiącach oczekiwań, niezliczonej liczbie zwiastunów, wreszcie możemy usiąść w sali kinowej aby obejrzeć podsumowanie pracy zawodowej agenta 007. Przyznam się szczerze, że bardzo wyczekiwałam tej produkcji, ale ciągłe zmiany w dacie premiery, skutecznie potrafiły mnie zniechęcić. Niepewność i kolejne zwiastuny przestały podsycać atmosferę, a frustrowały, do tego stopnia, że kiedy byłam w kinie w czerwcu stwierdziłam, że mam już dość tego Bonda, a tu jeszcze premiera, wywiady i cała armia artykułów o samej produkcji dopiero przed nami - nie czas na przerwę! Sentyment zwyciężył i kiedy pojawiły się plakaty na londyńskich autobusach, a potem uroczysta premiera w Royal Albert Hall z członkami rodziny królewskiej, tradycyjnie podkreśliło to wagę zjawiska jakim jest ów angielski fenomen. Naturalnie, to oczywistość zdawać sobie z tego sprawę, ale inaczej to wszystko wybrzmiewa, gdy mieszkając w Londynie wszyscy mówią tylko o nowym Bondzie.

Bez wątpienia dwudziesty piąty Bond zostanie zapamiętany jako największa filmowa ofiara pandemii. Wspomniana kilkukrotna zmiana daty premiery wynikała przezde wszystkim z faktu, że twórcy chcieli, aby film mógł być dostępny w kinach. Doświadczenie filmowej wersji Mulan z marca 2020 roku, która musiała trafić na platformę Disney'a zamiast do kin, było lekcją dla wielu producentów, aby nie ryzykować i przeczekać niepewną sytuację. Dodatkowym problemem był również tytuł - sporym nietaktem byłoby wypuścić film o tytule Nie czas umierać, w czasie globalnego kryzysu zdrowia ludzkości. Jak na ironię losu, fabuła częściowo odzwierciedla rzeczywistość czasów pandemicznych, bowiem Bond musi powstrzymać psychopatę, który chce doprowadzić do egzekucji niewinnych dusz na świcie, dzięki śmiercionośnej broni czyli zabijającego w kilka sekund wirusa. Mózgiem całej operacji jest człowiek z bliznami, niejaki Lucyfer Safin, powiązany ze zbrodniczą organizacją Spectre. Bond musi porzucić bezpieczną przystań i ratować świat.
Nie czas umierać to kontynuacja sentymentalnego Bonda, który nadal jest prześladowany przez demony przeszłości. Skupianie się twórców na wrażliwej naturze agenta jej królewskiej mości, to baza tej postaci w interpretacji Daniela Craiga. Od razu uprzedzę, że melancholijności w tej części jest mnóstwo, czasem zastanawiam się co zostało z Bonda w Bondzie, bo to już ostateczne odejście od tradycyjnej, pierwotnej konstrukcji tego bohatera. I nie chodzi mi o to, że to coś złego, raczej uciążliwego. Uważam że takie usilne podkreślenie wrażliwości Bonda jest banalne, tym bardziej, że twórcy stosują dość infantylne metody w sposobie prezentacji tego aspektu, jakby wyjęte z Hallmarkowych romansów. Mimo wszystko pewne aspekty pozostają niezmienne, to nadal świetna rozrywka i doskonałe kino akcji. Wizualny majsterszczyk, czerpiący z klasyków kina akcji, jednak bardziej w stronę Mission Impossible. Największe wrażenie zrobiła na mnie scena włamania do londyńskiego laboratorium - nieźle się nagimnastykował pan Linus Sandgren przy konstruowaniu takiej sceny. Do tego muzyka skomponowana przez Hansa Zimmera, który tworzył po raz pierwszy ścieżkę dźwiękową do Bondowskiego filmu.

Pewien klasyk, serię filmów o Bondzie podsumował stwierdzając, że filmy te są dobre tylko wtedy, kiedy czarny charakter jest dobrze wykreowany. Pod tym kątem "Nie czas umierać" traci urok. Postać wykreowana przez Rami Maleka jest zwyczajnie ... nudna. To typowy złol, który chce zniszczyć ludzkość, bo nadal nie radzi sobie z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa - klasyczna, aczkolwiek już trochę wyeksponowana motywacja. W takich okolicznościach talent Rami Maleka niestety się nie sprawdził - zero charakteru i charyzmy, tylko charakteryzacja ratuje tę postać. Ironia całej sytuacji jest taka, że liczyłam na to, iż sam Malek ma coś do zaoferowania, wiedząc jak Daniel Craig domagał się obsadzenia go w roli antagonisty. W fazie post-produkcji wybór przeciwnika Bonda to zawsze ekscytujący moment, a przed pojawieniem się scenariusza Nie czas umierać skończyło się aferą. W całym konflikcie poszło właśnie o postać Safina. W dużym skrócie - zanim Cary Fukunaga zajął się reżyserią filmu, zadanie to powierzono reżyserowi Danny'emu Boyle, który domagał się europejskiego aktora do roli przeciwnika Bonda, a konkretnie Tomasza Kota. Niestety Daniel Craig kategorycznie się temu sprzeciwił, bo chciał zaangażować do filmu Rami Maleka, który miał swoje "pięć minut" w tamtym czasie. Różnice artystyczne zakończyły się rezygnacją Danny'ego Boyle i dlatego został on zastąpiony Carym Joji Fukunaga (reżyser m.in. pierwszego sezonu serialu Detektyw). Po raz pierwszy w historii serii, za reżyserię odpowiadał nie-Brytyjczyk.

Jestem zły, mam pocharataną twarz i noszę porcelanową maskę - wcale nie jest to stereotypowe....
Mając świadomość kulis produkcji, niechęci samego Craiga do odgrywanej postaci (już w Spectre sprawiał wrażenie psychicznie zmęczonego serią), widać gołym okiem, że twórcy oraz wytwórnia chciały Craiga zadowolić bez względu na koszty więc aktor wykorzystał sytuację bardzo strategicznie! Dostał całe 100 mln£ za udział w filmie, był jednym z trzech producentów, miał mnóstwo do powiedzenia w kwestii nie tylko rezysera czy obsady, ale nawet scenariusza. Podejrzewam, że być może dlatego antagonista jest tak po macoszemu potraktowany, jakby głównym celem tej części było domknięcie wszystkich wątków od czasów Casino Royal i szukania jak najwięcej okazji do pokazania "wrażliwej" strony Bonda tak aby efekt krzyczał - to nie jest Bond Seana Connery czy Pierce Brosnana, to Bond Daniela Craiga! Nie czas umierać to nie jest podsumowanie sześćdziesięciu lat pewnej epoki w kinie, a jedynie zamknięcie piętnastoletniego rozdziału w karierze Daniela Craiga. "Weź kolejną windę, w tej nie ma wystarczająco miejsca na Twoje ego" powiedziała Vesper do Bonda w Casino Royal, czyżby coś z Bonda pozostało w Danielu?

"Ręka, rękę myje" Ana de Armas współpracowała z Danielem Craigiem na planie Knives Out i chwilę później zagrała bardzo czrującą Palomę.
Zapamiętam, że film miał smutne zakończenie, że Tomasz Kot nie mógł zagrać antagonisty, że marzy mi się odwiedzić Materę oraz że księżna Kate miała zjawiskową kreację podczas premiery w Londynie. To całkiem nieżle jak na film o budżecie rzędu 250 milionów funtów. Nie umniejszając całkowicie wysiłkom, to przyzwoity film akcji, jednocześnie niezbyt przemyślane zakończenie dwudziestego piątego filmu serii. Last but not least, to nostalgiczne pożegnanie z rolą przez Daniela Craiga. Pozostał niedosyt i niespełnione oczekiwania, bo po szśćdziesięciu latach tej przygody spodziewałam się czegoś innego, czegoś więcej. Dostałam emocjonalnego kopa na dziesięć minut przed napisami końcowymi i tyle. To prawdziwy koniec serii, bo inaczej wpisuje się w estetykę filmów o Jamesie Bondzie, jest innym filmem, który chce się podlizać nowym czasom i galopującym zmianom. Ostatnie Bondy zostały okradzione z ich wcześniejszego, pierwotnego uroku, bo już wiele rzeczy nie wypada, a jednak zabrakło ciekawej alternatywy na nowe czasy. Nowy Bond? Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz