Jestem po dwóch seansach najnowszego filmu Christophera Nolana "Tenet", filmu który od pojawienia się zwiastunu w maju był pod ogromną presją, gdyż miał zachęcić ludzi do powrotu do kin. Od trzech tygodni możemy go oglądać w kinach i pewnie koszty produkcji - 200 mln dolarów się zwrócą, ale zyski nie będą zbyt satysfakcjonujące. W tym wpisie podzielę się moimi odczuciami po dwóch seansach i opiszę, to co wyszło, a co nie. Na drugi seans wybrałam się, aby wyłapać to czego nie zrozumiałam za pierwszym razem, ale przede wszystkim dlatego, bo powrót do kina wydaje mi się zwyczajnie ekscytujący więc pójdę ile się da, bo kto wie co stanie się za kilka tygodni. Po pół roku biznes znów się kręci, a my wreszcie możemy usiąść na sali kinowej i delektować się obrazem, dźwiękiem, muzyką i jest to wspaniałe uczucie. Ta świadomość jest chyba ważniejsza niż jakość filmu "Tenet", coś w stylu tak bardzo tęskniłam za kinem, że pójdę na cokolwiek.
Wpis pozbawiony jest spojlerów, nie będę tłumaczyć dokładnie ze szczegółami skomplikowanej fabuły, jednak od razu zdradzę, że Nolan już nakręcił najlepszy film w swojej karierze - "Tenet" nie jest tym filmem! A także film, który stał się moim ulubionym - "Tenet" nie jest i nie będzie tym filmem. Moim zdaniem najlepszym filmem Christophera Nolana jest "Dunkierka", a moim ulubionym filmem reżysera, choć lubię każdy po trochu, jest "Interstellar". W takim razie czy Tenet jest złym filmem? Absolutnie nie, ma jednak wystarczają dużo wad aby się zirytować i stracić cierpliwość, ma też sporo zalet, które pozwolą go docenić i być może z każdym kolejnym seansem lubić bardziej, jednak w moim przypadku to chyba się nie stanie, chociaż nie skreślam tej możliwości.
Zacznijmy od początku, czyli fabuła: główny, bezimienny bohater nazywany Protagonistą przenika do świata szpiegów aby odnaleźć broń, która może wywołać III wojnę światową, a nawet zniszczyć świat. Ten krótki zarys wydaje się prosty, jednak rozciąga się na tyle skomplikowanych wątków związanych z przemieszczaniem się w czasie rzeczywistym, do przodu, do tyłu, że aż dosłownie maltretuje mózg przez ponad dwie godziny. Całość jest tak niemiłosiernie skomplikowana jak fizyka kwantowa, całki, teoria względności - wszystko co najgorsze! Jako humanistka czuję, że była to absolutna rzeźnia dla mojego artystyczno-marzycielskiego umysłu, zupełnie jak w tym memie: Jak artyści widzą matematyczne problemy - jeśli masz 4 ołówki, a ja 7 jabłek, ile naleśników zmieści się na dachu? Purpurowy, ponieważ Obcy nie noszą kapeluszy. Niestety mój mózg nie angażuje się tak bardzo w Naukę, nie wiem czy to już ignorancja czy zwykłe pogodzenie się z faktem, że pewne naukowe aspekty są dla mnie zbyt skomplikowane więc po co tracić cenny czas na ich zrozumienie.
Główną bazą historii jest intryga z wątkiem odwrócenia czasu i wyjaśnieniem "paradoksu dziadka" i wokół tego zbudowana jest historia i choć brzmi logicznie i naukowo więc robi wrażenie, jest niestety mało angażująca, bo zwyczajnie w pewnym momencie staje się to przekombinowane. Pierwsza połowa filmu nuży nieznośnie, dopiero po jakiejś godzinie wszystko się rozkręca - jest akcja, tempo, ale też wzrasta poziom komplikacji i coraz trudniej nadgonić całość. "Tenet" ma taki Bondowski charakter i styl starych szpiegowskich filmów i nawet sam reżyser nie ukrywał, że to była jego główna inspiracja. Dlatego mamy taki schemat: złol (Kenneth Branagh powtarzający swoją rolę z "Jacka Ryana: Teoria chaosu") jest Rosjaninem, główny bohater ma różne ciekawe zabawaki i mądrych znajomych: Neil (Robert Pattinson), przemieszcza się z państwa do państwa szybciej niż Sokół Millenium i naturalnie pomaga damie w opałach Kat (Elizabeth Dębicki powtarzająca swoje role z "Nocnego Recepcjonisty" i "Wdów"). Niestety reżyser ma nadal ten sam problem od kilku już filmów, co wytyka mu każdy krytyk: jego postacie są kiepsko rozpisane, nie ma między nimi angażujących interakcji, miałam wręcz wrażenie, że osobowości (konia z rzędem, kto wyłapie jakieś cechy charakteru w trakcie seansu, a nie dopiero na końcu) poszczególnych postaci dosłownie się zlewają, do tego stopnia że wszyscy są tacy sami. Postacie są tajemnicze, ale nie intrygujące, są płaskie zaś ich motywacje bardzo tanie i naiwne. Niestety Nolan wrzuca bohaterów w wir wydarzeń, jednak nie wywołują oni żadnych emocji, nie kibicujemy im, są pionkami w scenariuszu. Fakt jest taki, że to nawet nie jest problem aktorów, po prostu nic nie dało się wykrzesać z tych bohaterów. Jedynie postać Neila grana przez Roberta Pattinsona jakoś się wyróżniała i mógł on wykazać jakieś zaangażowanie i emocje. Przyszło mi więc podziwiać aspekty audio-wizualne: muzykę, plenery, kostiumy i ładnych ludzi, w sensie obsadę, i są to jednocześnie najciekawsze elementy. Muzyka jest świeża, intensywna, mocno buduje napięcie, kompozytor czyli Ludwig Goransson stworzył solidny podkład, który był skrzyżowaniem muzyki Hansa Zimmera z muzyką Hildur Gudnadottir (ta muzyka zostanie doceniona i temu będę kibicować). Oczywiście efekty robią wrażenie, te najważniejsze to pościg na autostradzie w Tallinie oraz rozbicie samolotu na lotnisku w Oslo. Jak zwykłe Nolan wszystko nakręcił bez wsparcia CGI czyli samolot wysadził w powietrze, a pościg jak wygląda niebezpiecznie taką miał choreografię i pod tym względem z obrazu bije naturalność. Interesująca jest obsada, Nolan zawsze inwestuje w duże hollywoodzkie nazwiska i tak było tym razem, niestety potencjał nie wykorzystany, bo choć wszyscy się starają, to będą mieć jedynie ciekawą pozycję w CV, bo jak pisałam wcześniej mało dało się zbudować z tak nijakich bohaterów.
Myślę, że Christopher Nolan ma już taką pozycję w Hollywood, że o cokolwiek poprosi wytwórnie Warner Brothers z którą współpracuje już od wielu lat, to dostanie. Cenię go jako filmowego rzemieślnika, który zamiast iść na łatwiznę i korzystać z kamer cyfrowych, używa tylko kamer taśmowych, ma swoją zaufaną ekipę od muzyki, zdjęć na czele z genialnym Hoyte van Hoytema, kostiumów, wraca do niektórych aktorów i korzysta z naturalnych plenerów a nie z "zielonego tła", które wypełni sobie czym dusza zapragnie, do tego prawdziwe lokalizacje: Londyn, Oslo, Tallin, Wietnam, Mumbaj. Pod tymi względami Nolan nie zawodzi i zawsze będę oglądać jego filmy, bo ogromnie cenię jego zaangażowanie. Niestety nie każdy techniczny aspekt jest doskonały, produkcja ma największy problem z dźwiękiem, co potwierdza po raz kolejny, że współczesne kino kompletnie ignoruje tę sferę. Trudno było mi zrozumieć wypowiadane słowa, wszystko strasznie szumiało. W recenzji "The Guardian" Ralph Jones napisał: "jest taka świetna wymiana zdań pomiędzy Robertem Pattinsonem i Johnem Davidem Washingtonem. 'Hngmmhmmh' mówi Pattinson. 'Mmghh nmmhhmmmmnghhh' odpowiada Washington. Wyborne" (ang: There is a wonderful exchange in Tenet, between Robert Pattinson and John David Washington. 'Hngmmhmmh' says Pattinson. 'Mmghh nmmhhmmmmnghhh' replies Washington. Marvellous.) W trakcie drugiego seansu doszło do takiego paradoksu, że zaczęłam rozkminiać rzeczy w stylu: "w sumie to widziałam tylko jeden film z Pattinsonem i był to Harry Potter, facet się wyrobił, chyba jest dobrym aktorem", "ten cały Protagonista brzmi jak Denzel Washington, ale jest za młody i za niski żeby być Denzelem", "o jak ładnie skrojona tweedowa marynarka, ale ma krzywo zawiązany krawat, niechluj jeden!" No tak, nawet za drugim razem się nie wkręciłam, ale kolory były wyborne, na to nie zwróciłam uwagi za pierwszym razem.
Kiedy dobrniemy do końca i nie pogubimy się za bardzo, to wyłapiemy, że historia bardzo, bardzo powierzchownie (ale jednak) porusza ważne aspekty jak poświęcenie, nadzieja, współpraca, odpowiedzialność, ale przede wszystkim przyjaźń. Niestety Nolan poprowadził fabułę tak, że to wszystko spada na widza w ostatniej scenie rozmowy Neila z Protagonistą. W sumie to nie muszę się tego czepiać jeśli spojrzeć na to jak, albo raczej w którą stronę jest opowiadana historia, wówczas jest to logiczne, ALE z psychologicznego punktu widzenia czyli angażowania widza, takie zagranie raczej się nie sprawdza, bo jedna scena gdzie widzimy jakieś emocje między bohaterami, to za mało aby się wczuć w całość, gdy już od połowy filmu mało nam zależy. W jednej ze scen pada takie zdanie: nie próbuj tego zrozumieć, poczuj to! Wyczuwam lekką manipulacje ze strony reżysera, ale jednocześnie kiedy "czuję" ten film jako dzieło, akcję, hollywoodzką produkcję to myślę, że to solidny film, ale kiedy staram się zrozumieć wszystko jako całość, jako film z wszystkimi jego standardami i konstrukcyjnymi wymogami, które rządzą filmem, to się poddaję, a film staje się automatycznie nijaki. Nolan z każdym kolejnym filmem utrudnia nam widzom życie coraz bardziej i nawet nie potrafi tych wszystkich skomplikowanych zawirowań wyjaśnić tak żebyśmy coś zrozumieli, aby móc się wciągnąć w ten świat bez reszty. Lubię jego filmy i z ekscytacją czekam na kolejne, ale nie wiem dokąd zmierza z produkcją tego typu, co chce widzom przekazać? Jakie przesłanie płynie z tego filmu? To że jest inteligentny i potrafi stworzyć super naukową historię? To już wiem, zrozumiałam jakieś piętnaście lat temu przy okazji "Memento" i dziesięć lat temu przy okazji "Incepcji", a potem "Interstellar". Chyba trzeba mi poczekać na kolejny film, aby znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz