sobota, 28 września 2019

Gwiezdna odyseja

Motyw człowieka w kosmosie na dobre zagościł w hollywoodzkich produkcjach i możemy już nawet mówić o trendzie w kinie. W ostatnich latach dość regularnie pojawiały się filmy z gatunku science-fiction, bądź z motywami tegoż gatunku - "Drzewo życia" (2011), "Grawitacja" (2013), "Interstellar" (2014), "Nowy Początek" (2016), "Pierwszy człowiek" (2018). Te wszystkie filmy oprócz podróży w kosmos, mają bardzo cenny wspólny motyw - wyróżniają się filozoficznymi rozterkami nad życiem, przemijaniem i człowieczeństwem. Są to tematy nieco zepchnięte z głównego nurtu popkultury, bo jest w nich sporo trudności w przekazie, łatwo bowiem otrzeć się o banał i wtedy cały czar kosmicznej wędrówki może szybko runąć. Jeśli jednak twórca ma publiczności coś wartościowego i emocjonalnego do przekazania, a jego wizja może wnieść coś świeżego, to mamy do czynienia z solidnym kinem artystycznym.



W nieokreślonej przyszłości człowiek dotarł do granic Układu Słonecznego, kolejnym krokiem jest wyprawa w celu poszukiwania obcych cywilizacji. Powołany przez NASA Projekt Lima jest kierowany przez cenionego astronautę Clifforda McBride'a (Tommy Lee Jones) i ma za zadanie znaleźć pozaziemskie życie. Wyruszając w misję, Clifford pozostawia żonę i synka Roya. Po szesnastu latach kontakt z załogą zostaje urwany, statek znika z radarów w okolicach Neptuna. Wychowany na legendzie bohaterskiego ojca, dorosły Roy (Brad Pitt) również zostaje astronautą. Wkrótce Ziemię atakuje seria dziwnych udarów, przedziwna antymateria może doprowadzić do zniszczenia ludzkości, niespodziewanie zostaje wysłany sygnał z załogi projektu Lima. NASA organizuje tajną misję na Marsa wysyłając Roya, aby ten skontaktował się z ojcem. Wyprawa okaże się dla Roya wędrówką w głąb siebie.

Wielka na czterdzieści kilometrów antena. Ciekawe czy taka konstrukcja będzie w przyszłości możliwa?


Produkcja Jamesa Graya wpisuje się w pewien estetyczno-filozoficzny nurt odysei kosmicznej albo inaczej refleksyjnego science-fiction, który jest obecny w kinie w swej specyficznej formie już od dekady. Ponieważ przez większość filmu, historia skupia się na emocjach jednej postaci w przestrzeni kosmicznej, może kojarzyć się z "Grawitacją" Alfonso Cuarona, lub też z "Interstellar" Christophera Nolana (to głównie za sprawą autora zdjęć Hoyte van Hoytema, który pracował również przy Ad Astra), jednak jeśli chodzi o samą wędrówkę, to będzie to kosmiczna interpretacja "Jądra Ciemnośći" Josepha Conrada. Co najważniejsze film ma bardzo bogatą i oryginalną estetykę, ale trudno nie uniknąć nawiązań do innych klasyków - futurystyczna wizja przyszłości trochę jak w "Blade Runnerze" zaś powolne tempo, niektóre kadry oraz filozoficzne rozterki jak w "Drzewie życia" Terrenca Mallica (o tym filmie, również z Bradem Pittem w roli głównej, przeczytacie tutaj). Koniec końców nie unikniemy porównań i będziemy szukać pewnych motywów, tym bardziej jeśli te wszystkie filmy widzieliście. Dla mnie te porównania to pewna nostalgia za wielkimi dziełami, gdzie historia jest tak samo zjawiskowa jak zdjęcia.

Futurystyczna baza na Księżycu.


To co przykuwa oko w tego typu produkcjach to wykreowany świat. Wizualnie, jest to niezwykle wysmakowany obraz, ja wręcz zatraciłam się w tych cudownych zdjęciach za które odpowiada prawdziwy wizjoner w ilustrowaniu kosmosu, czyli niepowtarzalny Hoyte van Hoytema, wcześniej pracował przy równie pięknym wizualnie filmie "Interstellar". Praca operatora jest pieczołowicie dopracowana i przemyślana w każdym detalu, do tego stopnia, że już otwierająca film sekwencja wbija w fotel i wciąga w obraz wywołując klaustrofobiczne odczucia. Wspomnę tylko, że tego typu scenę upadku, gdzie kamera spada wraz z bohaterem, co sekundę zmieniając ujęcie jest kosmicznie trudna do zrealizowania. Oczywiście całą robotę zrobiło CGI, bo czy chcemy czy nie, w takich filmach to CGI buduje obraz. Scenografia jest bardzo futurystyczna i chłodna, przypomina trochę "Blade Runnera" zwłaszcza baza na Księżycu, baza na Marsie skojarzyła mi się z "2001 Odyseja Kosmiczna". Oprócz obrazu, w produkcjach science-fiction, fascynuje mnie zwłaszcza dźwięk. Choć w kosmosie panuje cisza i dźwięk jest bardzo "oszczędny", to brzmienie tych wszystkich maszyn w połączeniu z muzyką jest bardzo... kojące i choćby z tego powodu wolę takie filmy oglądać w kinie. Wisienką na torcie jest muzyka, którą skomponował Max Richter. Ten niemiecki kompozytor tworzy tak piękne, wzruszające i subtelne melodie, że nie potrafię go porównać z żadnym innym kompozytorem, wystarczy posłuchać jego ścieżki dźwiękowej do filmu "Hostiles", aby z miejsca się zakochać.

Bardzo podobał mi się ten kosmiczny minimalizm scenograficzny.


Bardzo istotnym elementem refleksyjnego kina jest narracja z offu, w tym przypadku to Roy, zupełnie jak podczas sesji terapeutycznej, tłumaczy swoje emocje. Zazwyczaj, kiedy mamy tego typu prowadzenie narracji, można odnieść wrażenie że jest to trochę chłodny przekaz, jednak w "Ad Astra" uważam ten zabieg za bardzo udany i w pewnym sensie uzasadniony, mamy w końcu chłodnego bohatera, samotnie wędrującego po Układzie Słonecznym, który boryka się z demonami w głowie. Motyw wędrówki w kulturze, to tematyka która najbardziej pochłania moją wyobraźnię, w filmie mamy wędrówkę do gwiazd, gdzie sam tytuł nawiązuje do łacińskiej sentencji  per aspera ad astra - przez trudy do gwiazd. Trudy samotności, straty, wyprawy wgłąb siebie, trudy zmierzenia się z przeszłością, ze swoją naturą - tym co mam i co ze sobą dźwigam, te rozważania łatwo się udzielają. Trud każdej wędrówki sprawia, że ludzie się zmieniają, ale owo dotarcie do gwiazd nastąpi tylko, gdy zaakceptujemy to co mamy, pogodzimy się z tym, zmierzymy i ostatecznie zaakceptujemy. Człowiek mylnie sądzi, że najlepiej skupiać się tylko na pozytywach, unikać niewygodnych myśli i tematów. Ten film pokazuje, że musimy skonfrontować się z tym co w nas siedzi, że prędzej czy później wydarzy się sytuacja lub okoliczność, która zmusi nas aby stanąć twarzą twarz z problemem, który może mieć twarz rodzica, bolesnej przeszłości, lęków, albo oczekiwań, które nas niszczą.

Brad Pitt im starszy tym lepszy aktorsko, i nie tylko z resztą - 55 lat na karku, gdzie te 55 lat?


W natłoku feministycznych ruchów i walki płci, "Ad Astra" Jamesa Greya porusza niezwykle drażliwą, zwłaszcza w ostatnich latach kwestię męskości i mierzy się z jej pewnym archetypem. Już sam fakt, że to męskie postacie grają pierwsze skrzypce i są znacznie ciekawsze niż kobiece, może rozzłościć niejedną zagorzałą feministkę. Wędrówka Roya choć jest tajną misją, jest drogą do przemiany i zrozumienia swojej natury. Do pewnego momentu Roy jest chłodnym, panującym nad swoimi emocjami mężczyzną, który bez problemu zakończy związek z Eve (Liv Tyler), aby pozbyć się balastu emocjonalnego podczas misji. Z czasem jednak natura zwycięża i to co głęboko skrywane, poprzez kolejne wydarzenia spowoduje, że emocje trzymane na wodzy, dają o sobie znać z podwójną siłą. Wyparte emocje powoli się wybudzają, gdy Roy pozostanie na misji całkiem sam, zmierzy się z całym ciężarem swej męskiej natury, co pomoże mu skonfrontować się z przeszłością w finałowej scenie (piszę to tak enigmatycznie, bo nie chcę zdradzić zbyt wiele). Ta stonowana osobowość, uciekająca od emocji to archetyp męskości, który ma swoje odbicie w ojcu Roya. Clifford (fenomenalnie zagrany przez Tommy Lee Jonesa) działa zadaniowo, jego celem/ucieczką od życia stało się poszukiwanie pozaziemskiego życia. Porzuca rodzinę w każdym tego słowa znaczeniu, aby całkiem oddać się pracy. Nieobecność emocjonalna ojca i brak męskiego wzorca powoduje, że Roy przybiera maskę chłodu i opanowania, aby nie mierzyć się z tym brakiem, wmawia sobie, że ojciec był bohaterem, którego podziwia za oddanie pracy. Ciągle jednak jest on obecny w jego myślach jako wróg, człowiek odpowiedzialny za porzucenie, doznane krzywdy, osoba z którą należy się rozliczyć, co jest w pewnym sensie konfliktem freudowskim - w pewnym momencie Roy wyznaje: nie jestem pewien czy chcę go odnaleźć, czy się od niego uwolnić. I oczywiście aby zmierzyć się z taką emocjonalną transformacją potrzeba naprawdę solidnego i charyzmatycznego aktora i widziałabym w tej roli Jacquina Phoenixa, Christiana Bale'a bądź Michaela Fassbendera, ale po tym co pokazał Brad Pitt nie wyobrażam sobie nikogo innego! Aktor nie szarżuje, nie ma karykaturalnych, nagłych przemian wewnętrznych, nadmiernej ekspresji twarzy, jest to powolny i bardzo subtelny proces, mamy mnóstwo zbliżeń na twarz aktora, co nadało dodatkowej intymności. Brad Pitt wykreował bardzo dojrzałą przemianę, opartą na zrozumieniu człowieczeństwa, empatii i pogodzeniu się z życiem i własną drogą. To jedna z ciekawszych męskich kreacji tego roku i z pewnością poruszy wrażliwców.


Ten kadr jest tak zwyczajnie piękny.


Chciałabym napisać: każdy powinien ten film zobaczyć! Każdy mężczyzna powinien ten film zobaczyć! Każdy kto jest poszukujący, zagubiony, wierzący! Niestety, ta forma nie każdemu może przypaść do gustu. To głęboki i poetycki film o rozterkach, trudnościach, bardzo powolny, nie dający wprost odpowiedzi na wszelkie bóle. I nie chodzi o to, że trzeba być wytrawnym kinomanem, aby go zrozumieć czy się wczuć, absolutnie nie! Film ma uniwersalny przekaz, za to bardzo specyficzną formę, narrację i tempo. Czytałam sporo recenzji, tak polskich jak i zagranicznych i pojawiający się element to: widzowie, którzy zasnęli podczas seansu. Niestety głos Brada Pitta może wywołać sen. Nigdy nie zrozumiem jak można zasypiać na filmach, ale chyba każdy z nas ma takiego "kinomana" wśród znajomych. Ten film wycisza, daje do myślenia, a przy mocnym skupieniu zachęci do wędrówki po czułych zakamarkach duszy i podobnie jak Roy możemy zabrnąć (w końcu!), gdzieś skąd nie ma łatwego odwrotu. To piękna historia o męskiej naturze, tak potrzebna w tych czasach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz