Wielkie emocje towarzyszące Oscarom wynikają z kilku elementów, najważniejszym jest prestiż jaki cała gala dość szybko osiągnęła, stając się najważniejszym wydarzeniem w przemyśle filmowym. W Europie powoli rozwijały się niszowe festiwale szukające własnej tożsamości, ale przede wszystkim nowości w sztuce filmowej, zaś Hollywood postępowało po swojemu, nagradzając popularne produkcje wyświetlane w kinach w ciągu całego roku, decyzje podejmowali członkowie Akademi, nie zaś jak odbywa się to na festiwalach - kilkuosobowe jury. Drugim elementem był rozmach, bo jak to w USA wszystko ma być wielkie, czasem przesadnie napompowane i obowiązkowo musi mieć charakter święta - scena, czerwony dywan, kreacje od największych projektantów i transmisja na żywo. Po trzecie budowanie medialnego napięcia wokół Oscarów, poprzez przewidywania: kto zgarnie nominacje, a kto statuetkę. Owe przewidywania ruszają bardzo wcześnie - około piętnaście miesięcy przed całym show, gdyż już na festiwalach w Sundunce oraz Toronto krytycy wrzucają do recenzji owe magiczne słowa "będzie Oscar". Ostatnim elementem jest PR oraz machina promocji filmów i ich twórców, w tym wypadku wszystkie chwyty są dozwolone. Film ale przede wszystkim nominowani aktorzy muszą "istnieć" w mediach i na okładkach najważniejszych czasopism. Dobrze szokować publikę - coming out mile widziany, jakiś skandalik, dobrze kogoś skrytykować, najlepiej Trumpa - cokolwiek. Paradoksalnie dzięki temu wszystkiemu Oscary zaczynają przynudzać i to co wzbudzało zainteresowanie, powoli staje się przekleństwem tej popularnej ceremonii, a na horyzoncie pojawił się też inny poważny problem z którym filmy oraz wytwórnie muszą się zmierzyć. Ale po kolei.
Złota Era Hollywood czyli zwycięzcy z roku 1955 w kategoriach Najlepszy aktor i Najlepsza aktorka - Marlon Brando za film "Na Nabrzeżach" oraz Grace Kelly za "Dziewczynę z prowincji".
1942 rok - "Obywatel Kane" Orsona Wellesa przegrywa z... infantylną "Zieloną Doliną". To jedna z większych wpadek Akademii, bo "Obywatel Kane" to film gigant, niestety doceniony po latach. Z dziewięciu nominacji zdobył tylko jedną, nagrodzono scenariusz oryginalny. Chociaż tyle, bo to mimo wszystko najważniejsza nagroda.
Żywa dyskusja toczy się wokół innego bardzo istotnego problemu, który wyszedł na jaw po opublikowaniu pewnej sondy powstałej dla The Hollywood Reporter na początku tego roku, otóż okazało się, że mało kogo interesują nagrodzeni, istnieje też mała świadomość tego kto statuetkę już posiada. Badani zostali zapytani o zeszłorocznego zwycięzce w kategorii Najlepszy Film, jedynie dwadzieścia procent wiedziało, że zwyciężył wówczas "Kształt wody", aż pięćdziesiąt osiem procent nie próbowało nawet zagadnąć. To samo dotyczy pamiętnej gali sprzed dwóch lat, gdy pomylono koperty ze zwycięzcami, tylko dwanaście procent badanych podało prawidłową odpowiedź, że zwyciężył film "Moonlight", aż dwadzieścia procent było przekonanych, że wygrało "La la Land". Badani byli też zapytani o aktorów, i tak dla części z nich, wielokrotnie nominowana Amy Adams ma już na koncie statuetkę, to samo Ryan Gosling. Niestety ta dwójka jeszcze nie miała okazji tryumfować. Mając takie dane można podejrzewać, że z całą galą bardzo słabiutko, skoro mało kto się na niej skupia, nie pamiętając nie tylko gospodarza gali, ale nawet nagrodzonych filmów. Na nieszczęście dla Oscarów, przeciętny Amerykanin nie jest już tym wszystkim zainteresowany, nie bawi go całe to przedsięwzięcie tak jak oczekiwaliby tego producenci - nie śmieszą przypadkowe skecze z reklamodawcami lub dwu godzinna parada próżności na czerwonym dywanie, co kto założył, czy z kim przyszedł. Zamiast gali większość widzów włączy zapewne jakiś serial.
Rok 2004 - jedenaście nominacji dla "Powrotu Króla" Petera Jacksona, film zdobywa ... jedenaście Oscarów (#sercerośnie) i za to mam sentyment do gali. Tylko trzy filmy w historii Oscarów osiągnęły taki wynik: "Ben Hur" w 1960 r., "Titanic" w 1998 r. i właśnie "Powrót Króla".
Daniel Day-Lewis - trzy Oscary na koncie, wszystkie za role pierwszoplanowe (mistrz!), w sumie zdobył aż sześć nominacji, za każdym razem za pierwszy plan (sic!)
Obserwując galę, uważam że potrzebna jest dodatkowa kategoria podobna do tej jaka jest w Złotych Globach czyli podział na Najlepszy Dramat i Najlepszą Komedię. W tym momencie w kategorii Najlepszy Film nominowanych jest osiem filmów i tu znajdziemy wszystkie gatunki: dramaty, komedie, musicale, thrillery, blockbustery i filmy niszowe. Taki kogel-mogel potrzebny jest aby utrafić w gusta każdego po trochu, z nadzieją, że może przyciągnie to większą publiczność. Taka strategia dalej jest bardziej problemem dla Akademii niż polepszeniem sytuacji, bo wszystkich zadowolić się nie da. Jednak do tej pory właśnie tak funkcjonowały Oscary, była to zbieranina filmów, wyświetlanych przez cały rok i każdy zdołał je z łatwością zobaczyć, ale od kiedy członkowie Akademii przerzucili się na mniejsze produkcje, drastycznie spadło zainteresowanie. Wśród widzów zabrakło motywacji, bo po co oglądać galę jeśli połowy filmów się nie widziało, bo są niszowe i były wyświetlane tylko w kinach studyjnych, lub co gorsza nie pokazano ich przed galą na żadnej platformie.
"Blade Runner 2049" kontynuacja kultowego "Blade Runnera" z 1984 r. doceniona w ubiegłym roku. Z pięciu nominacji film zdobywa dwie statuetki, co jest sporym sukcesem biorąc pod uwagę, że jedynka otrzymała Złotą Malinę.
Gorzka prawda jest taka, że Oscary już dawno zapomniały o filmach jako o sztuce to wszystko sprowadza się do wielkiego show polityki i poprawności politycznej oraz wciskania reklam, gdzie popadnie. To także przede wszystkim konkurs popularności, bo przecież nie od dziś wiadomo, że nominowani spędzają miesiące na przygotowaniach do tego szaleńczego maratonu, w jaki sposób? Wynajmują firmy PR-owe, są w każdych mediach. Prawdopodobieństwo, że nominowana aktorka lub aktor otrzyma złotą statuetkę bez wcześniejszego pielgrzymowania po okładkach magazynów czy talk-show jest zerowe. Tylko czekać aż powstanie kategoria "Najlepszy PR przed Oscarami". Sami członkowie Akademii też nie dbają nawet o pozory profesjonalnego podejścia do swojej funkcji. Kilka lat temu tuż przed galą wybuchł skandal, po tym gdy jeden z członków Akademii wyznał w wywiadzie, że nie ogląda nominowanych filmów, a zwycięzców wybiera "w ciemno", dodał też że wiele osób w filmowym środowisku tak robi, bo nikt nie ma czasu tych wszystkich filmów oglądać. Tak więc skoro twórcy Oscarów nie dbają o prestiż i jakość, niby dlaczego publiczność ma poświęcać czas i oglądać ładnie ubranych ludzi w teatrze?
Glenn Close w tym roku zdobyła już siódmą nominację do Oscara, statuetki póki co brak, a ponieważ to wybitna aktorka, Akademia powinna tą Panią w końcu nagrodzić. Ma jednak silną przeciwniczkę w swojej kategorii - Olivię Colman, równie wybitna.
Krótko podsumuję tegoroczne nominacje - tak zgadzam się troszkę nudnawo, bo znów do rywalizacji dostały się typowo Hollywoodzkie produkcje, spełniające Oscarowe wymogi czyli dwie biografie, dramat, film historyczny, blockbuster, musical i dwa dramaty poruszające problemy społeczno-polityczne. Braki są też widoczne w nominacjach czyli kompletnie pominięty The First Man (był dość mocno obstawiany, z racji swojej estetyki czyli typowej produkcji pod Oscary, ale chyba mało powalające zyski wyłączyły go z ostatecznej rywalizacji), brak nominacji dla Ethana Hawke za "Pierwszego reformowanego" oraz brak nominacji dla Bradleya Coopera za reżyserię, choć tu z korzyścią dla Pawła Pawlikowskiego. Oczywiście aż trzy nominacje dla "Zimnej wojny", to wielki sukces dla naszego rodzimego kina, bo możemy narzekać na wiele jeśli w grę wchodzą Oscary, ale jeśli takie perełki jak "Zimna wojna" będą dostrzegalne, to daje to nadzieję, że sztuka jeszcze gdzieś odgrywa malutką, ale zawsze rolę, w tym hollywoodzkim światku. Po samej ceremonii zaś i tak nikt nie będzie zadowolony i wszyscy będą się sprzeczać o wyniki, taka naturalna kolej rzeczy, ale parafrazując słowa Gandalfa pragnę podkreślić, że: wielu z nominowanych zasługiwało na nagrodę zaś wielu z nagrodzonych nie powinno nawet otrzymać nominacji.
Mimo wszystko dla tych zainteresowanych filmami ogólnie jako odrębną dziedziną sztuki, każde nagrody są frajdą. Oczywiście wiedza na temat Oscarów i innych nagród jest w polu zainteresowania krytyków i znawców filmu i to oni zawsze z wypiekami na twarzy śledzą to wszystko. Niestety ta grupa osób nie interesuje producentów, grupą docelową ma być duża publiczność na której się zarobi, bo bez tego Oscary jeszcze długo będą borykały się z dużymi problemami, a zmiany nawet drastyczne będą potrzebne i kto wie jak gala będzie wyglądać z kilka lat, może tak jak pierwsza ceremonia w 1938 r. podczas której odczytano jedynie zwycięzców.
ciekawa spojrzenie na osakary. Aczkolwiek wydaje mi sie iz w dzisiejszych czasach ciezko jest spotkac z oczekiwaniam wszystkich fanow kina. Jak to mowia o gustach sie nie dyskutuje.
OdpowiedzUsuńTo prawda, każdy z nas ma inne spojrzenie na film i inne oczekiwania więc nie trzeba się tak przejmować wynikami Oscarów, szczególnie jeśli różnią się od naszych faworytów.
Usuń