W tym roku w kinie dominuje muzyka jak nigdy wcześniej. Najpierw "The Greatest Showman" z przytupem otworzył styczeń, potem "Zimna wojna" dała nam kilka interpretacji ludowej piosenki "Dwa serduszka, cztery oczy", do tego Queen zaserwowało swoje utwory w "Bohemian Rhapsody" a w końcówce roku możemy podziwiać nietypowy duet aktorsko-muzyczny w odświeżonej wersji musicalu "Narodziny Gwiazdy". Czy to nowe spojrzenie na obecność muzyki w filmie sprawia, że gatunek jakim jest musical w pewnym sensie odradza się? To tylko takie moje wrażenie, które odnoszę po tych kilku produkcjach. Muzyka w tych filmach gra główną rolę i jest duszą każdego z nich, ale wyjątkowo w "Zimnej wojnie" oraz w "Narodzinach Gwiazdy" jest ona obecna dyskretnie choć pozostaje najsilniejszym ich elementem. I właśnie dlatego uważam, że jest to coś nowego, w pewnym sensie odświeżeniem gatunku, bo musicale to właśnie taki plastyczny gatunek, który w dobrych rękach może ładnie ewoluować. Cieszy mnie ten zabieg, jest to coś bardzo ciekawego w kinie, zaś najnowsza wersja "Narodzin Gwiazdy" wpisuje się idealnie w ten szablon.

Najnowasza wersja "Narodzin Gwiazdy" od momentu zapowiedzi borykała się z takim
'meh, w Hollywood wyczerpały się pomysły' oraz
'przecież wszystkie wcześniejsze wersje są świetne, po co kolejna?' tak więc szybko ruszyła machina uprzedzeń i stygmatyzowania: remake=kiepski film. Hollywood od początku swojego istnienia przyzwyczajało widzów do opowiadania historii na nowo, jednak ostatnio coraz odważniej brnie w ten temat, twórcy chcą sięgać po filmy naprawdę solidnie zrealizowane w ich pierwotnej wersji, tak więc mamy powody by obawiać się efektu końcowego, gdy znów usłyszymy, że będzie nowa wersja tego czy innego dzieła. Na fali remakowego trendu, od kilku lat zapowiadano ponowne nakręcenie "Narodzin Gwiazdy", a dokładnie już czwartą wersję tej historii. Pierwszy film o kopciuszku, który z dnia na dzień zostaje sławny powstał w 1937 r., był to dramat i fabuła toczyła się w filmowym świecie, zaś główna bohaterka marzyła by zostać wielką gwiazdą filmową. Produkcja odniosła artystyczny sukces oraz zdobyła kilka nominacji do Oscara. Zaledwie siedemnaście lat później w 1954 r. ponownie film zrealizowano, tym razem w formie musicalu z genialną Judy Garland. Ostatnia wersja powstała w 1976 r. z Barbarą Streisand w roli gwiazdy, z tej wersji znany jest piękny utwór "Evergreen". Minęły czterdzieści dwa lata, a mimo to dalej jest potrzeba aby wracać do tematu "Narodzin gwiazdy". Zdaje się, że to taka nieśmiertelna produkcja i każde pokolenie ma potrzebę dopowiedzić coś swojego. A jeśli jest dobry pomysł na realizację, to dlaczegoby nie spróbować?

Trzeba przyznać, że to bardzo zgrany duet, pomimo kontrowersji.
Tak jak we wcześniejszych produkcjach, schemat i tej wersji jest podobny. Mamy aspirującą, nikomu nie znaną piosenkarkę Ally (w tej roli Lady Gaga), która pracuje jako kelnerka zaś wieczorami realizuje swoje muzyczne pasje śpiewając piosenki Edith Piaf w nocnych klubach. Pewnego wieczora na jej występ przypadkowo trafia gwiazda muzyki country Jackson Maine (Bradley Cooper) i jak to w hollywoodzkich filmach, to spotkanie szybko odmienia ich życie, zakochują się w sobie, ale po drodze będzie bardzo trudno stworzyć udany związek. On traci powoli słuch, jego gwiazda blednie, co "leczy" alkoholem staczając się każdego dnia, ona mimo kilku porażek marzy, że w końcu odniesie sukces i realizuje się na tyle ile może, ale wciąż jest pełna nadziei. Jackson dostrzega potencjał w Ally i otwiera jej drzwi do muzycznego świata oraz rozrywki, piosenkarka szybko staje się jego muzą i wybranką.
Fabuła filmu utrzymana jest głównie w gatunku melodramatu i momentami jest strasznie naiwna, do tego akcja toczy się bardzo szybko - jedno spotkanie i wybuch miłości, jeden koncert i od razu Ally ma świat u stóp, widocznie twórcy nie chcieli skupiać się na pobocznych detalach, celem było pokazanie tego co warto dopowiedzieć do tej historii, na miarę naszych szalonych czasów. Dlatego najnowsza wersja "Narodzin gwiazdy" porusza istotny aspekt albo raczej problem XXI wieku, jest gorzką ilustracją metod show biznesu, w którym sukces odniesie ten kto zapomni o swoim "ja", odejdzie od swoich wartości, kto zatraci się aby być sławnym, bo tylko tak może dalej robić to co kocha. To zatracenie daje dostęp do całego muzycznego zaplecza i pozornie pozwala się realizować. Chcesz śpiewać country? To nudny gatunek, będziesz mieć małą publikę. Chcesz pisać wolne piosenki o miłości? Jeśli nie wciśniesz tam dobrego 'beatu', daruj sobie. W Ally potencjał dostrzegli inni wpływowi ludzie przemysłu rozrywkowego, ale ich uwaga to niestety pewne koszty - mało swobody artystycznej. Ally się temu poddała i zaczęła oddalać się od Jacksona, najpierw muzycznie zmieniając wizerunek i tworząc w popowych klimatach, po pewnym czasie, choć nadal się kochali, to presja otoczenia i alkoholizm Jacksona powodowały destrukcyjne i konfliktowe sytuacje.

Ukryty talent Lady Gagi czyli aktorstwo, to chyba zaskoczenie roku.
Trzy elementy pozytywnie zaskoczyły mnie w tym filmie. Po pierwsze muzyka, która jest absolutnie magiczna i prawdziwa. Nie mogę przestać słuchać ścieżki dźwiękowej, a "Shallow" to dla mnie hit - cudowny wokal, muzyka i słowa, ta piosenka jest bardzo ważna, ale w kontekście całej historii najbardziej poruszającym utworem jest "I'll never love again" w tej jednej piosence upchnięte jest całe uczucie Ally i Jacksona. Druga rzecz to aktorstwo, nie sądziłam, że Lady Gaga kiedykolwiek mnie wzruszy - była wspaniała, nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Choć na początkowym etapie produkcji, to Beyonce miała dostać główną rolę, to cieszy mnie, że ostatecznie Lady Gaga wcieliła się w Ally. Włożyła sporo pracy w tę postać, była wrażliwa i skromna, potem gdy przeistoczyła się w sławną wokalistkę raczej była sobą, była Lady Gagą, ale mimo wszystko jej kreacja oraz umiejętności aktorskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Ostatnia rzecz, to Bradley Cooper, który był poprostu bezbłędny - jako aktor, piosenkarz i reżyser, bo to on odwalił największą robotę. Nigdy nie byłam jego wielką fanką, we wszystkich filmach w których go widziałam zawsze był tłem, niczym nie zaskakiwał. Miał kilka dobrych produkcji w swoim dorobku, ale w moim odczuciu aktorsko nie przebijał się, każdy inny aktor był ciekawszy, a Bradley chyba miał wizerunek Hollywoodzkiego przystojniaczka. To trochę jak z Matthew McConaughey, który kilka lat temu przy okazji "True Detective" i "Dallas Buyers Club" dał przypomnieć publice, że potrafi wyróżniająco zagrać w dobrym filmie. W "Narodzinach Gwiazdy" Bradley przekonał mnie do siebie na każdym poziomie, to on wyreżyserował cały film i to on zaśpiewał. Wzruszył mnie tak bardzo, to jak zagrał człowieka na życiowym zakręcie borykającym się z chorobą alkoholową było bardzo prawdziwe i tak realne. Byłam pod wielkim wrażeniem, miał przecież niezwykle trudne zadanie do wykonania, bo oprócz reżyserii miał do zagrania rolę profesjonalnego muzyka więc siłą rzeczy musiał śpiewać, i co? Zaśpiewał i to wspaniale, okazało się, że ma taki piękny subtelny głos, pełen czułości i wdzięku, to zdecydowanie wielka rola, chyba nawet jego rola życia. Chylę czoła Panie Cooper! Wraz z Lady Gagą stworzyli piękny duet, było między nimi tyle chemii, bez wątpienia to muzyka ich połączyła, nie tylko w filmie, ale też poza planem. W jednym z wywiadów Bradley Cooper i Lady Gaga wspominali, że zanim zapadła decyzja, kto dostanie główną rolę żeńską już zdążyli się zaprzyjaźnić i wspólnie ćwiczyć śpiew. Godne uwagi jest też to, że Cooper walczył z producentami, aby zgodzili się obsadzić właśnie Lady Gagę. Trudno się dziwić, poczuli więź i dla uwiarygodnienia relacji między filmowymi bohaterami, to była najlepsza decyzja, ryzykowana, ale ostatecznie wszystko zgrało się idealnie. Niezwykłego klimatu intymności nadała praca kamery, która często rejestrowała bliskość między głównymi bohaterami, a także sceny koncertów pokazywane od kulis, ze sceny. W filmie jest dużo zbliżeń i przez to technicznie całość wyszła tak dobrze. Cooper miał wizję i pomysł na ten film i to było czuć - uchwycił pasję i miłość do muzyki językiem obrazu.

Bradley Cooper - zagrał, zaśpiewał i wyreżyserował. Człowiek orkiestra, dosłownie! Chapeau Bas!
Ten film bardzo dobrze się ogląda, wszystko jest ze sobą tak ładnie zgrane, to bezbłędne widowisko muzyczne i bardzo dobrze aktorsko poprowadzona produkcja. Pierwsze skrzypce odgrywa muzyka, która jest pięknym uzupełnieniem historii - pasja aż bije z ekranu, wszystkie piosenki to majsterszczyk. Oglądając film odniosłam wrażenie, że jest on trochę podobny do "Zimnej wojny" mamy podobny schemat z muzyką i miłością w roli głównej, tylko trudy miłości uchwycone inaczej. Jednak w obu filmach jest to uczucie tak trudne i skomplikowane, że wręcz niemożliwe do zrealizowania i szczęśliwego zakończenia, spowodowane destrukcyjnym zachowaniem bohaterów. W "Zimnej wojnie" to Zula nie radziła sobie z presją i uczuciem, a w "Narodzinach Gwiazdy" Jackson swoje frustracje topił w kieliszku. Myślę, że te dwa filmy na pewnym etapie ładnie się "dogadują" ze sobą, choć są tak estetycznie różne. Premiera "Narodzin Gwiazdy" w Polsce odbędzie się 30 listopada, a ja z czystym sumieniem polecam ten film, to pozycja obowiązkowa dla miłośników solidnych i poruszających produkcji na artystycznym i autorskim poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz