środa, 31 października 2018

Long live... Queen

Za większością genialnych utworów muzycznych kryje się intrygująca historia. Proces tworzenia niektórych wielkich dzieł był żmudny i długi, nie raz zabójczy, ale czasem i chwila wystarczyła by powstał tekst i dźwięk, który kupił rzeszę fanów. Mnie zawsze ciekawiło jak niektóre dźwięki czy piosenki powstawały, jakie doświadczenie doprowadziło do tego, że artysta/muzyk wyraził jakieś wydarzenie czy historię takimi słowami, przy tym dźwięku. I od razu zaznaczam piszę tu o naprawdę dobrej muzyce, nie masowej, tworzonej często bez celu, bez wyraźnego zaangażowania. W historii muzyki jest sporo nieśmiertelnych twórców, których utwory tworzone były z wielkim zaangażowaniem i z miłości do muzyki. Weźmy na tapet takiego Mozarta i jego niedokończoną ostatnią kompozycję sakralną 'Requiem', za kulisami powstania tego wielkiego dzieła kryje się bardzo ciekawa historia. Wszystkie swoje kompozycje, Mozart tworzył szybko i bez większego problemu, prace nad jego ostatnim dziełem przerwała nagła śmierć kompozytora. W pewnym sensie Mozart zatracił się tak bardzo w tworzenie, że przypłacił to życiem, o czym powstał genialny film "Amadeusz" Milosa Formana. Inny przykład to Bethoven, albo raczej głuchota z którą zmagał się od 25 roku życia, ta dysfunkcja odcisnęła piętno na muzyce tego klasycystycznego wirtuoza. Długi okres zaniku słuchu w pewnym sensie mobilizował go do dalszego tworzenia na przekór głuchocie, zaś IX Symfonia powstała w czasie, gdy Bethoven już kompletnie nic nie słyszał, o czym jest film "Kopia Mistrza" Agnieszki Holland z 2006 r. Spokojnie, to wszystko do czegoś zmierza i ma związek z Queen oraz z filmem, który aktualnie króluje na dużych ekranach - "Bohemian Rhapsody". Ja zwyczajnie lubię o czymś pisać poprzez nawiązania, ale do rzeczy od teraz o filmie, obiecuję.

W zasadzie tytuł nawet fajny, taki "marzycielski" w końcu o wielkich marzycielach muzycznych.



"Bohemian Rhapsody" opowiada szaloną i burzliwą karierę zespołu Queen, od samego początku jej istnienia czyli od roku 1970, gdy 24 letni Freddie Mercury dołączył do grupy muzycznej Briana Maya i Rogera Taylora. Jest to historia/przegląd najważniejszych wydarzeń zespołu w latach 70. oraz 80. Dostaliśmy proces tworzenia największych hitów, koncerty, sukcesy, ale też dramaty i konflikty grupy. Film zamyka legendarny koncert Queen podczas koncertu Live Aid w Londynie w 1985 r. Trochę tego było przyznam szczerze i upchnięcie wszystkiego w dwugodzinny seans, to nie lada wyzwanie, a ten film już w pre-produkcji borykał się z wieloma wyzwaniami. Pierwsza wiadomość o planach powstania filmu fabularnego o losach zespołu padła z ust gitarzysty grupy Briana Maya w 1997 r., ale na konkrety trzeba było czekać kolejnych dziesięć lat. W 2007 r. przygotowywany był scenariusz, a w następnym roku ruszył casting do filmu, w rolę Freddy'ego miał wcielić się Sacha Baron-Cohen. Ostatecznie Cohen porzucił projekt w 2011 r., aktor krytykował scenariusz, głośno prorokował artystyczną klapę, gdyż uważał, że produkcja powinna skupiać się bardziej na kontrowersyjnym życiu frontmana Queen czyli Freddy'ego Mercury. Na to nie zgodzili się członkowie zespołu woleli, aby film przedstawiał współpracę całego składu Queen przy tworzeniu największych hitów, czyli inaczej - tak aby każdy miał swój 'czas antenowy', po równo (siłą rzeczy Freddy ma go więcej, no ale co poradzić). I tu mogę trochę racji przyznać panu Boratowi/Cohenowi, to znaczy mogłam wtedy, na tamtym etapie produkcji. Rzeczywiście mogło to wyglądać na jedną wielką klapę, bo kiedy dowiedziałam się, że Cohen odszedł z projektu, a film ma być przede wszystkim historią całego zespołu, to sama podejrzewałam porażkę. No bo JAK przedstawić fabularnie wielkość Queen? To trzeba być kompletnie szalonym, żeby brać się za taki format, pomijając inne okoliczności, to już była kontrowersja sama w sobie. Tym bardziej, że filmy biograficzne o współczesnych, największych muzykach, w większości przypadków do tej pory były mało porywające. Ironia. Ostatecznie problemy miały miejsce też w trakcie kręcenia, rzekomo Rami Malek nie dogadywał się z reżyserem Bryanem Singerem, zaś tuż przed zakończeniem zdjęć Singera zwolniono, bo nie zjawiał się na planie (sic!). Oczywiście główny casting po Sachy Baronie-Cohenie też nie przypadł do gustu co niektórym, bo Rami Malek "nie taki" albo "za jakiś". Takie czasy -nikomu się nie dogodzi, a o kulisach powstawania tej produkcji pewnie powstanie jakaś literatura, może nawet film.

Filmowy Queen w latach 70. tuż po stworzeniu 'Boheman Rhapsody', od lewej Joseph Mazzello (John Deacon), Ben Hardy (Roger Taylor), Rami Malek (Freddie Mercury) oraz Gwilym Lee (Brian May).

I w sumie po takich przeczuciach i tylu kontrowersjach mogłam już darować sobie oglądanie tegoż dzieła, przeczytać recenzje i krytykować w rytm krytyki oświeconych recenzentów. Na szczęście nie jestem megalomanką i lubię Queen więc do kina poszłam z wilczą przyjemnością, oczekując solidnego filmu. I w zasadzie ta produkcja taka jest, jest to poprawny film biograficzny, przyzwoity dramat, momentami ma nawet styl musicalu. Nie bez powodu na początku wspomniałam proces tworzenia wielkich utworów muzycznym Mozarta i Bethovena. Queen byli dla muzyki rockowej tym czym Mozart i Bethoven dla muzyki klasycznej. Zespół miał swój styl, był to trochę rock progerysywny, trochę eksperymentalny. Niektóre dźwięki rejestrowali dość niestandardowo jak na tamte czasy, a na dodatek łączyli style i mimo niezrozumienia niektórych muzycznych producentów nie pozostali niszową grupą. Ciekawym wydarzeniem w karierze Queen była historia powstawania ich największego dzieła czyli tytułowego 'Bohemian Rhapsody', które choć solidnie nagrane początkowo borykało się z chłodnym przyjęciem przez grube ryby z wytwórni. Dlatego też członkom zespołu zależało, aby skupić się na tym aspekcie i aby wokół tego stworzyć film, bo historia powstania utworu 'Bohemian Rhapsody' to właśnie doskonała historia na film. Piosenka ta była projektem w całości stworzonym przez Freddy'ego Mercury. Muzyk doskonale wiedział jaki efekt końcowy chce uzyskać, a że był perfekcjonistą, to grupa nagrywała przez trzy tygodnie non-stop, tworząc partie wokalne nawet przez 12 godzin dziennie. Gotowy utwór trwał prawie sześć minut i muzycy chcieli, aby był głównym singlem promującym album 'A Night at the Opera'. Wówczas na drodze stanęli producenci z EMI Records, którym nic nie pasowało. W latach 70. przemysłem muzycznym rządziły sztywne zasady - hitem może stać się piosenka krótsza niż cztery minuty. Żaden producent nie chciał inwestować w 'Bohemian Rhapsody': bo za długa, bo co za dźwięki, bo strasznie kosztowna, bo ma nazwę 'z kosmosu' i nikt jej nie wymówi więc w ogóle, to idźcie do domu i pijcie lemoniadę. Impas na życzenie, jednak członkowie Queen byli zdeterminowani i na przekór wszystkim brnęli w promocję utworu na własną rękę. Znów trochę niestandardowo, chcieli dotrzeć do szerszej publiczności przy wsparciu radia, bez wcześniejszego wydawania krążka. W końcu się udało - 'Bohemian Rhapsody' stało się hitem zaś aktualnie jest już legendą często uznaje się ten utwór za najlepszy w historii muzyki popularnej.

Tak powstawała piosenka 'Boheman Rhapsody', w szopie, na farmie.

Oczywiście film skupia się także na kulisach powstania innych dzieł zespołu, bo dzięki temu możemy obserwować współpracę członków grupy, ich nie raz burzliwe relacje i problemy. I choć sercem produkcji jest muzyka Queen, to trudno byłoby całkiem pominąć najjaśniejszą gwiazdę zespołu - Freddy'ego Mercury, to on swoją charyzmą kupował tłumy, a dzięki swojej wizji i marzeniom dążył do celu i muzycznego spełnienia. Zagrać tak nietuzinkową postać to wielkie wyzwanie aktorskie więc czy Rami Malek podołał zadaniu? Moim zdaniem tak, nawet bardzo, choć nie wybitnie, to jednak z charyzmą. Znakiem szczególnym Mercury'ego była przedziwna, wręcz teatralna maniera poruszania się w tańcu i na scenie, do odtworzenia tego potrzeba było wyważonej interpretacji, w złych rękach mogłoby dać efekt wręcz karykaturalny. Na szczęście Malek podszedł do roli dojrzale, wczuł się w tę postać, był bardzo subtelny w interpretacji, nie zbyt ostrożny, ale uważny, aby nie wyszło groteskowo, za te starania daję duże serduszko dla aktora. Niestety momentami widoczny był brak synchronizacji w montażu dźwięku podczas śpiewu, gdyż Malek nie śpiewał w filmie, tutaj twórcy musieli wspomóc się playbackiem, gdyż inaczej się nie dało - Mercury miał rzadko spotykaną wśród rockmanów skalę głosu, która wynosiła cztery oktawy, do tego potrafił śpiewać tenorem. Momentami playback był dostrzegalny, ale to są drobne niedociągnięcia, cała reszta była wspaniałą interpretacją Maleka - ruchy, taniec na scenie, wszystko to było kind of magic, stał się prawdziwym scenicznym zwierzęciem, byłam pod wrażeniem. Oczywiście casting całościowo był bezbłędny, między aktorami wcielającymi się w członków zespołu czuć było chemię, ale na drugim planie też były interesujące postacie, producenci muzyczni, w których wcielali się - Aiden Gillen, Tom Hollander i Mike Myers, byli dobrym tłem i spełniali rolę realistów będących pod wrażeniem tą szaloną czwórką, ich obecność owocowała nie raz zabawnymi momentami.

Wspominałam wcześniej ilość poruszanych w filmie wątków, oczywiście z jednej strony to dobrze, dla fanów oglądanie historii Queen od kulis, to będzie duża gratka, jednak jest w tym pewien zgrzyt. Po części jest to wina scenariusza, skupia się on na dwóch ważnych aspektach, które mają być esencją tej produkcji, czyli z jednej strony jest to muzyka i twórczość zespołu i w tym spektakularne odtworzenie koncertów, bo tutaj nie pojawiały się nagrania archiwalne, nawet w ostatniej scenie, i ten element wyszedł przyzwoicie. Z drugiej strony film skupia się na relacjach członków zespołu, a także porusza problemy Freddy'ego, wraz punktem kulminacyjnym filmu czyli przerwaniem działalności grupy z powodu sporów i chęci nagrania solowego albumu przez Mercury'ego. Próba połączenia tych aspektów, w moim odczuciu zaburzała tempo drastycznie, momentami było to irytujące. Mam też problem z formą przedstawienia procesu tworzenia piosenek, bo w tym przypadku każdy moment tworzenia danego utworu ma ten sam łopatologiczny schemat, czyli muzycy są w studio, mają pomysł na piosenkę i za chwilę albo leci ona z offu w następnej scenie albo podczas koncertu, przez to film ma taki dokumentalny charakter i trochę na tym traci, bo staje się taki na siłę wręcz poprawny, tylko nie wiem czy o taki efekt chodziło twórcom. Najlepszy efekt film osiągnął dzięki dobremu technicznie zilustrowaniu koncertów, to zostało odtworzone wręcz kropka w kropkę - kostiumy i charakteryzacja były idealne... ten ekstrawagancki styl Freddy'ego, coś pięknego.

Przedstawienie koncertów Queen w filmie, to coś fenomenalnego!

Czy uważam, że warto film zobaczyć? Tak, bardzo tak, bo to nie tylko film dla fanów, jego efekt końcowy ma uniwersalny przekaz - przedstawić historię najlepszego zespołu rockowego w historii dla kolejnych pokoleń. Gatunkowo jest to poprawny dramat i trochę schematyczny film biograficzny, grzeczna i przyzwoita produkcja, w pewnym sensie jest to taka laurka. Ja wiem, że sporej grupie fanów się nie spodobał, część osób wolałaby zamiast historii zespołu biografię Freddy'ego Mercury, a wtedy taka produkcja musiałaby mieć kategorię wiekową 'R'. Tylko ja nie wiem czy naprawdę chciałby ktoś oglądać kulisy staczania się tego wielkiego muzyka, jego walkę o życie, to musiałoby być drastyczne i ciężkie, bo ostatecznie doprowadziło go do szybkiej śmierci w wyniku AIDS. Nie dałoby się tego wszystkiego przedstawić w jednym filmie. Ja szanuję ten efekt jaki chcieli uzyskać żyjący członkowie Queen, znali Mercury'ego bardzo dobrze i wiedzieli, że on nie chciał aby zapamiętano jego cierpienie. Mimo kontrowersji, grzecznego charakteru i innych wad, dla mnie to dobra produkcja, w pewnym sensie taka marzycielska właśnie, czuć ducha grupy, ja to szanuję, bo jest to ich wizja, to oni uczestniczyli w tych niezwykłych wydarzeniach tworzenia największych utworów w historii światowego rocka. Legenda Freddy'ego i siłą rzeczy całego zespołu została pokazana tak aby skupić się na muzyce przede wszystkim i to jest wielkie. Freddy borykał się z demonami, a my dostaliśmy losy człowieka pogubionego z iskrą niesamowitości w wielu aspektach, nie tylko muzycznych. Dlatego film jest taki a nie inny, skupiony wokół miłości do muzyki, wyważony, jest słodko-gorzką historią czwórki ludzi - Legend. Wiem co nieco o ekscesach Freddy'ego i są one czasem przerażające, nie wczytywałam się w szczegóły, nie chcę wiedzieć wszystkiego i też tak jest z tym filmem, po co straszyć demonami z którymi zmagał się Mercury, może dobrze pamiętać o jego dziedzictwie, o tym co pozostawił. Co z tego, że życie Freddy'ego byłoby ciekawszą historią? Co z tego, że dostaliśmy film z 'PG' zamiast 'R'? Co z tego, że jest spokojnie, a mogło być bardzo kontrowersyjnie, dla mnie liczy się to co odczułam po filmie - uczucie niedosytu, że za krótko i uczucie żalu, że spóźniłam się na czasy świetności Queen, że nie odkrywałam ich w latach 80., że nie pójdę na ich koncert. Tyle wywołał we mnie ten film - duży żal i stratę. Szkoda, ale hej: The show must go on!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz