Odważny, bezpośredni, ciągle poszukujący, cały czas w drodze do prawdy. Tak można określić legendę amerykańskiego kina niezależnego Terrenca Malicka, który przerzuca własne wątpliwości i wizje świata do każdego swojego filmu, tworząc obrazy bardzo osobiste, otwarte na widza i jego interpretacje. Malick oddaje w ręce widzów filmy i poddaje ich ocenie, sam zaś nie pojawia się na premierach, nie udziela wywiadów, nie tłumaczy się ze swojej wizji. Jego nieobecność podczas konferencji prasowej w Cannes przy okazji premiery "Drzewa Życia" spotkała się z oburzeniem, choć to nie pierwszy raz, kiedy Malick nie pojawił się na premierze własnego filmu. Jednakże Cannes, znane ze swojego sztywnego protokołu, takie zachowanie potępiło w kuluarach. Malick tłumaczył swoją nieobecność tym, iż chciał aby to widzowie najpierw film zobaczyli, a następnie, co godne podkreślenia, niczym wiersz, każdy zinterpretował na swój sposób.
Porównanie do wiersza jest zasadne w odniesieniu do każdego filmu Malicka. Uznawany za poetę-filozofa, amerykański reżyser podejmuje wyzwanie i kumuluje w swoim filmie najważniejsze filozoficzne wątpliwości, przez co trudno fabułę "Drzewa Życia" zamknąć w jednym zdaniu, stąd jego zagadkowość i niejednoznaczność. Odważnie i z pewnością, Malick porusza tematy trudne do rozważań czyli miłość i śmierć, zestawiając je ze stworzeniem świata, sięgając przy tym do prehistorii, dinozaurów, filozofii i co najważniejsze do religii. Jakby losy ziemi w pigułce, ale nie o dzieje ziemi tu chodzi. Jest to wyprawa w poszukiwaniu świadomości, korzeni zła, oraz odkrycia miłości i znaczenia śmierci. Te elementy budujące fabułę powodują, że "Drzewo Życia" jest gdzieś poza gatunkiem, poza schematem kina amerykańskiego czy europejskiego, chociaż pojawiały się porównaniach czy to do Kieślowskiego, czy Kubricka, bo łatwo dopatrzeć się motywów jednego, jak i drugiego. Mikro-narracja, powolne tempo i podział na trzy części przynosi na myśl "2001: Odyseję Kosmiczną". Rozważania nad duchową kondycją człowieka i poszukiwania pierwiastka metafizycznego w życiu czy w końcu, muzyka Preisnera, a dokładnie "Lacrimosa" w wykonaniu Elżbiety Towarnickiej skomponowana ku czci Kieślowskiego, przynosi na myśl polskiego reżysera.
Nawiązań u Malicka jest wiele i być może dlatego jego filmy spotykają się z tak skrajną opinią, a reakcja widzów podczas premiery w Cannes tylko ten schemat potwierdziła. Po projekcji słychać było zarówno gwizdy niezadowolenia, jak i oklaski. Nie przeszkodziło to jednak zbudować otoczki arcydzieła. Być może przedwcześnie, bo czy istnieją określone elementy filmu, dzięki którym staje się on albo arcydziełem, albo kiczem? Historia filmu uczy, że najlepszym krytykiem pozostaje czas. Fakt, że obraz wzbudza skrajne emocje w tym przypadku okazał się dużym plusem i może przyczynić się do określenia go mianem kultowego. Tak przecież było z "Obywatelem Kanem" Orsona Wellesa, "Lśnieniem" Stanley’a Kubrika oraz "Łowcą Androidów" Ridley’a Scotta. Jednakże wszystkie te filmy łączą dwa elementy - już od premiery spotkały się z mieszanymi opiniami i niezrozumieniem, nierzadko wynikającym z faktu, że przeskoczyły swoje czasy. Tak stało się w przypadku "Obywatela Kane’a", bo kto dziś pamięta, że Amerykańska Akademia Filmowa uznała film "Zielona Dolina" za najlepszy w 1941 roku, zamiast dzieła Wellesa.
"Drzewo Życia" nie przeskoczyło swoich czasów ani w budowaniu fabuły, która jest charakterystycznym stylem Malicka, ani w tworzeniu efektów specjalnych, które nie są tu tak istotne, bo są tylko luźną wizją, ani też w tworzeniu ujęć, które są raczej znakiem rozpoznawczym ich twórcy - wspaniałego Emmanuela Lubezkiego. Nad czym więc te zachwyty? Dla mnie to przede wszystkim ukłon w stronę podjętej tematyki ogarniającej kosmos, metafizykę, życie i w końcu śmierć, bo dawno te wątki nie zostały podjęte w jednym filmie z takim powodzeniem.
Metafizyka i narodziny kosmosu splatają się z ziemską codziennością, śmierć jest zaś punktem wyjścia dla całej historii, bo kiedy wdziera się ona do szczęśliwej amerykańskiej rodziny państwa O’Brien, wymusza na jej członkach konieczność zmierzenia się ze stratą ukochanego syna i brata. Najstarszego spośród trójki synów państwa O’Brien, Jack (Sean Penn) jest zagubiony w codzienności, wraca myślami do dzieciństwa przepełnionego z jednej strony czułością, dobrocią i łagodnością matki (Jessica Chastain) z drugiej zaś brutalnością i strachem przed twardym ojcem (Brad Pitt). Takich zachowań młody Jack nie potrafi jeszcze zrozumieć, nie wie dlaczego matka pozostaje bierna wobec ojca, wymierzającego kolejne kary swoim synom. To niezrozumienie zostaje wyrażone poprzez jego nienawiść i chęć najgorszej kary dla oprawcy ‒ śmierci. Takie podejście ma swoje uzasadnienie w duchowej niedojrzałości dziecka, bowiem już w początkowych scenach filmu matka wyjaśnia, że istnieją dwie ścieżki przez życie: ścieżka natury i ścieżka łaski. Tą pierwszą uosabia ojciec ‒ tyranizujący i dążący do samozadowolenia. Ścieżka łaski to matka, pogodzona z losem, zniewagami i krzywdami. Każdy w swoim życiu wybiera jedną z nich, dzieciństwo to moment, kiedy jesteśmy na rozstaju owych ścieżek, buntując się jednocześnie przed każdą z nich, zdając sobie sprawę, że nieuchronnie musimy podjąć tę trudną decyzję utożsamienia się albo z łaską, albo z naturą.
Poprzez śmierć Malick pokazuje ludzką słabość, nie tylko przez fakt, że życie jest z nią nierozerwalnie związane, ale z perspektywy naszych wartości i pokory, które powoli umierają w tych trudnych chwilach. Początkowa deklaracja matki, wyrażająca wierność ścieżce łaski, zostaje poddana próbie w obliczu straty dziecka. I tak zastanawia się ona dlaczego musi tak cierpieć skoro wybrała drogę, która miała zagwarantować jej radość i łaskę. Swoje wątpliwości co do wyboru podkreśla, pytając spoza kadru Boga: dlaczego? Gdzie byłeś? Jego odpowiedź padła w cytacie z Księgi Hioba już w początkowej scenie filmu, gdy to Bóg pyta się człowieka: "Gdzieś był gdy zakładałem ziemię? Ku uciesze porannych gwiazd, ku radości wszystkich synów bożych?". Aby zrozumieć tę odpowiedź trzeba porzucić ziemię i cofnąć się daleko poza istnienie, dlatego wracamy do stworzenia kosmosu, będącego iluminacją kolorów i zwycięstwem światła nad mrokiem. Ta sekwencja staje się afirmacją życia w każdej formie zarówno na ziemi, jak i w wodzie. Teraz pytanie jest inne: czy taka odpowiedź ukoi ludzki ból straty? Człowiek musi przedrzeć się przez czas i doznać miłości, aby pogodzić się z pewnymi prawidłowościami rządzącymi ludzkim istnieniem.
Choć obserwujemy te poetycko ujęte ludzkie wątpliwości, co jest ogromnym plusem filmu, to jednak wszystko to staje się tłem dla wizjonerskiej pracy kamery, za którą stał meksykański operator Emmanuel Lubezki. Dzięki jego precyzyjnej wizji, obrazy są płynnie zestawione z całością, przez co stają się dodatkowym elementem budującym klimat. Efekt ten Lubezki uzyskał poprzez snującą się za chłopcami kamerą, tak podczas zabaw, jak i w domu na każdym etapie ich dzieciństwa, rejestruje każdy ruch - powiewających na wietrze firan i liści symbolizujących przemijanie, starając się przy tym uchwycić barwność gestów i emocji na tle piękna natury otaczającej człowieka na każdym kroku. Zdjęcia są prawdziwą estetyczną ucztą. Dopełnieniem sfery wizualnej jest muzyka najbardziej zapracowanego kompozytora Hollywood, francuza Aleksandra Desplat’a, dla którego rok 2011 był wyjątkowo pracowity, stworzył aż dziewięć ścieżek dźwiękowych. W "Drzewie Życia" stworzył klimat romantyczności w momentach beztroskiej zabawy chłopców z matką, niepewności w chwilach sprzeciwu wobec ojca, a także podniosłości oraz spokoju w ostatnich scenach doznania ukojenia. Dopełnieniem ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Desplat’a, stanowi wykorzystanie muzyki klasycznej Mozarta, Brahmsa, Bacha czy symfonii Jana Henryka Góreckiego, oraz wcześniej wspomnianego Preisnera, które nadały podniosłego tonu w scenach stworzenia świata oraz przedstawienia natury.
Czy film dotykający tak wielu wątków jest w stanie udzielić na nie wszystkie odpowiedzi? Niewątpliwie Malick wykazał nie lada odwagę, by spróbować uchwycić tak wiele wątków i co najważniejsze osiągnął w tym sukces. Realistycznie i z wielką łatwością przechodzi od wątków religijnych oraz metafizycznych do życia codziennego. Daje jasne odpowiedzi, nie mówi wprost, czy Bóg istnieje. Dla niego ewolucja i natura wraz ze swoją siłą to jasny znak, że jakieś wyższe działanie musi czuwać nad tym wszystkim, aby utrzymać 'całość' w 'ładzie'.
Dla części widzów "Drzewo Życia" to film banalny i pretensjonalny z ładnymi zdjęciami i ciekawą grą aktorską, dla innych ‒zwłaszcza dla amerykańskiego krytyka Rogera Eberta ‒ jeszcze przed premierą stał się arcydziełem, ze względu na odważną tematykę i ważny przekaz. Film zbierał pozytywne recenzje, podkreślające przede wszystkim wyjątkowy i odważny przekaz. Czytanie kolejnych recenzji jest jak odczytywanie filmu na nowo, każdy krytyk wyłapuje nowe elementy, interpretując jego symbolikę na swój sposób. I tak w Polityce Janusz Wróblewski pisze: "Kołem napędowym ewolucji, przyspieszającym narodziny homo sapiens jest u Malicka moment zaistnienia bezinteresownego dobra w przyrodzie. Dlatego pojawiają się w filmie drapieżne dinozaury, które zamiast dopaść bezbronną ofiarę, nie atakują jej tylko się wycofują". Z kolei recenzent Kina Darek Arest uznał "Drzewo Życia" za film niedzisiejszy. Trudno się nie zgodzić, bowiem w dobie świata przepełnionego egoizmem, pozbawionego wartości moralnych takie filmy przecierają szlaki ku rozważaniom nad porządkiem świata i losem człowieka. Sam Malick, jako filozof zafascynowany Heideggerem, nadzieję dla świata widzi w etyce i drodze łaski w których chęć niesienia pomocy może przyczynić się do zbawienia. Trzeba czerpać z Drzewa Życia - łaska i miłość, to jego korzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz